Kwiatkowski mistrzem świata w kolarstwie szosowym

źródło: NaszDziennik, 2014.10.28

Michał Kwiatkowski - mistrz świat 2014 w kolarstwie szosowym

Zdjęcie: Katie Chan/ Licencja: CC BY-SA 4.0/ Wikipedia

Fenomenalny (nie bójmy się użyć tego słowa) Michał Kwiatkowski wygrał w hiszpańskiej Ponferradzie wyścig elity o mistrzostwo świata. To jeden z największych sukcesów polskiego kolarstwa w historii.

To, że Kwiatkowski może się włączyć do walki o najwyższe cele, było oczywiste. Znajdował się w świetnej formie, nie pamiętając niezbyt dla siebie udanego Tour de France, w którym też mierzył w wysokie cele, ale po bardzo dobrym początku z czasem osłabł. Tuż po „Wielkiej Pętli” postanowił wszystkie siły skupić na mistrzostwach świata. Zrezygnował z występu w Tour de Pologne.

Dla kibiców mógł się na starcie pojawić, lecz wiedział, że nie będzie w stanie uzyskać wyniku satysfakcjonującego kogokolwiek. Dlatego z żalem, ale postanowił tym razem nasz narodowy wyścig sobie odpuścić. Zregenerował się, a potem ostro zabrał do pracy. Wszystkie ostatnie starty, a było ich kilka, miały na celu przygotowanie go do walki w Ponferradzie. Gdy kilkanaście dni temu zajął drugie miejsce w mocno obsadzonym Tour of Britain, nawet zagraniczni komentatorzy uznali, że może stanąć w Hiszpanii na podium. Uważał tak również Piotr Wadecki. Trener reprezentacji Polski mógł dziś posłać bo boju dziewięciu kolarzy. To imponująca liczba, pozwalająca mu nakreślić kilka wariantów taktycznych. We wszystkich optymistycznych, niezakładających zdarzeń losowych, wypadkach Kwiatkowski miał być liderem grupy, a pozostali koledzy mieli mu pomagać w walce o medal. Taki był plan i udało się go zrealizować perfekcyjnie. Polacy pojechali dziś bowiem rewelacyjnie, wręcz idealnie. Każdy zrobił to, co do niego należało.

Trasa została ułożona świetnie pod Kwiatkowskiego. Kolarze mieli do pokonania dystans 254,8 km, a mówiąc inaczej – 14 razy przejeżdżali 18,2-kilometrową rundę, z dwoma podjazdami i trudnymi, bardzo szybkimi zjazdami. Preferowała zawodników znakomicie wyszkolonych technicznie, nieobawiających się ryzyka. Kwiatkowski taki właśnie jest, ale bez pomocy kolegów nie dałby rady. Biało-Czerwoni cały czas jechali czujnie, kontrolując to, co dzieje się na trasie. Tuż po starcie uformowała się siedmioosobowa ucieczka, która w pewnym momencie usyskała przeszło 15-minutową przewagę nad peletonem.

Dużą, ale nie na tyle, by faworyci mogli poczuć się zagrożeni. To Polacy zadbali jednak o to, by ten dystans się już nie powiększył. Podkręcili tempo, w końcu śmiałkowie zostali „wchłonięci” przez grupę. Nasi cały czas podróżowali właśnie w ten sposób, mądrze, uważnie pilnując swego lidera i nie pozwalając, by choćby na moment znalazł się w trudniejszym położeniu. Nieoceniona była pomoc szczególnie Macieja Paterskiego, który wykonał wręcz tytaniczną pracę. Na dziesięć kilometrów przed metą stało się jasne, że o wyniku rywalizacji może przesądzić jedna akcja. Nieługo potem zdecydował się na nią Kwiatkowski.

Ruszył niesamowicie, błyskawicznie odskakując konkurentom z peletonu i zostawiając ich daleko w tyle. Po chwili doskoczył do czterech innych ucienikierów, którzy wcześniej zdecydowali się na szarżę, i minął ich bez najmniejszych problemów, jakby w jego rowerze była zamontowana turbosprężarka. Potem pognał do mety już sam, utrzymał tempo na karkołomnych zjazdach i choć rywale gonili go wściekle, w wielkim stylu utrzymał prowadzenie. Na kilkadziesięć metrów przed metą uniósł ręce w geście triumfu, zwyciężył, zostając pierwszym polskim indywidualnym mistrzem świata elity zawodowców. To wielki sukces, a styl, w jakim Kwiatkowski sięgnął po złoto, był wręcz niebywały. Uczynił to jak stary wyga, jak prawdziwy mistrz nad mistrze.

Wyniki: 1. Michał Kwiatkowski (Polska) 6:29.07 godz., 2. Simon Gerrans (Australia) strata 1 s, 3. Alejandro Valverde (Hiszpania), 4. Matti Breschel (Dania), 5. Greg Van Avermaet (Belgia), 6. Tony Gallopin (Francja) ten sam czas, 7. Philippe Gilbert (Belgia) 4, 8. Alexander Kristoff (Norwegia) 7, 9. John Degenkolb (Niemcy), 10. Nacer Bouhanni (Francja) ten sam czas.

Piotr Skrobisz

Jesteśmy mistrzami świata! Możdżonek: Przyświecał nam jeden cel.

źródło: NaszDziennik, 2014.09.21

Polska mistrzem Świata 2014 w siatkówce

Zdjęcie: Piotr Drabik/ Licencja: CC BY-SA 2.0/ Wikipedia

Polscy siatkarze zostali mistrzami świata. W rozegranym w katowickim Spodku finale kapitalnego turnieju pokonali broniącą tytułu Brazylię 3:1, powtarzając sukces legendarnej drużyny prowadzonej przez Huberta Wagnera, która osiągnęła podobny sukces przed 40 laty. Na najlepszego zawodnika imprezy wybrano Mariusza Wlazłego.

Polska z Brazylią spotkały się w finale mistrzostw świata przed ośmiu laty. Wtedy lepsi okazali się Canarinhos, wyraźnie, bezapelacyjnie wygrywając 3:0. Nasi zwieszali głowy tylko przez moment, potem wysoko je podnieśli, bo zdobywając srebrny medal, osiągnęli gigantyczny sukces. Teraz było podobnie, ale nie do końca. Z jednej strony, awansując do finału, już zrobili szalenie dużo, może nawet więcej niż wielu się spodziewało, ale marzyli o złocie i w złoto mierzyli. Nie ukrywali tego, przyznając, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, a ich apetyt był ogromny.

Trudno było wskazać faworyta, szanse wydawały się niemal idealnie wyrównane. Brazylia wygrywała trzy ostatnie mundiale, chciała wygrać po raz czwarty z rzędu, co jeszcze nikomu się nie udało. Była w formie, przez cały turniej prezentując się świetnie. Do dziś poniosła tylko jedną porażkę, z Polską w trzeciej rundzie. I ten fakt utwierdzał naszych w przekonaniu, że podopieczni Bernardo Rezende są do pokonania. Poza tym Biało-Czerwoni mieli za sobą publiczność. Niesamowitą. To, co wyczyniali kibice w Spodku, przyprawiało o dreszcze i dodawało skrzydeł.

Pierwszy set nie przebiegł jednak tak, jak wszyscy oczekiwaliśmy. Od początku prowadzili w nim Brazylijczycy. Szybciej opanowali nerwy, złapali swój rytm gry. Udawało im się niemal wszystko, a Polacy rozpędzali się powoli i na tą odsłonę to nie wystarczyło. Obrońcy tytułu wygrali ją bardzo pewnie, zdecydowanie, nie napotykając po drodze dużego oporu. Wielu zastanawiało się, czy to nie była aby zapowiedź powrótki sprzed ośmiu lat. Ale nie, drużyna Stephane’a Antigi ma w sobie to coś, ten niesamowity charakter, który pozwala jej wychodzić z największych opresji. Radzić sobie, gdy jest pod górkę i nie poddawać się presji. Od początku drugiej partii nasi grali swoje. Świetnie, z wielką wiarą w swoje możliwości. Szybko objęli prowadzenie 4:1, a potem uciekli na 17:11.

W tym momencie kibice zgromadzeni w Spodku byli przekonani, że nic złego nie może ich już spotkać. Nagle jednak w sprawnie funkcjonującej maszynie coś się zacięło. Polacy się pogubili, a Brazylijczycy zdobyli sześć punktów z rzędu, doprowadzając do remisu. Sytuacja zrobiła się trudna, bardzo trudna, bo rywale dostali skrzydeł, a nasi znaleźli się w lekkim dołku. Na szczęście w tym trudnym momencie klasę pokazał kapitan. Michał Winiarski przerwał serię rywali, zdobył 18. punkt i nasi znów prowadzili.

Końcówka była nerwowa, dramatyczna, jednak lepiej rozegrali ją Biało-Czerwoni. Od początku trzeciego seta na parkiecie trwała bitwa, ale cały czas na plusie znajdowali się Polacy. Prowadzili jednym, góra dwoma punktami, lecz tego prowadzenia nie dawali sobie wyrwać. Brazylijczycy robili, co mogli, a to przecież fantastyczni siatkarze, ale nasi byli konsekwentni i dbali o to, by minimalnej zaliczki nie wypuścić z rąk. Nie wypuścili jej, seta wygrali, wykonując drugi krok na drodze do tytułu.

Czwarta partia przypominała trzecią. Znów nikomu nie udawało się uzyskać większej przewagi niż dwa punkty, a częściej prowadzili nasi. Po drugiej przerwie technicznej drugi oddech złapali jednak Brazylijczycy, którzy odskoczyli na 20:17. Wydawało się, że mogą doprowadzić do tie-breaka, ale Polacy im na to nie pozwolili. Genialne akcje Mateusza Miki, Mariusza Wlazłego, Piotra Nowakowskiego i Winiarskiego rozbiły kompletnie utytułowanych przeciwników. To Brazylijczycy wyglądali na spanikowanych i przestraszonych, to Brazylijczycy się trzęśli, podczas gry Polacy atakowali pięknie i z pasją. Nasi wygrali seta, wygrali mecz i zostali mistrzami świata. Z nowicjuszem na trenerskiej ławce, który jeszcze kilka miesięcy temu był czynnym zawodnikiem, a przygodę z nowym fachem rozpoczął właśnie od prowadzenia naszej narodowej drużyny na najważniejszym turnieju w historii. To niesamowite, jaki scenariusz napisało życie.

Na najbardziej wartościowego zawodnika turnieju, i to żadnego zaskoczenia nie było, został wybrany Wlazły. Szkoda, że był to ostatni wielki turniej z jego udziałem, poinformował bowiem, że zakończył reprezentacyjną karierę. Najlepiej blokującym siatkarzem został Karol Kłos. Obaj znaleźli się w „drużynie marzeń” mistrzostw, obok dwóch brazylijskich przyjmujących, Lucarelli i Murilo, niemieckiego środkowego Markusa Boehme, libero z Francji Jenii Grebennikova i niemieckiego rozgrywającego Lukasa Kampy.

Polska – Brazylia 3:1 (18:25, 25:22, 25:23, 25:22).

Polska: Piotr Nowakowski, Michał Winiarski, Mateusz Mika, Karol Kłos, Fabian Drzyzga, Paweł Zatorski (libero) oraz Paweł Zagumny, Dawid Konarski, Michał Kubiak.

Brazylia: Bruno Rezende, Sidão, Wallace De Souza, Ricardo Lucarelli, Lukas Saatkamp, Murilo Endres, Mario (libero) oraz Raphael Oliveira, Felipe Fonteles, Leandro Vissotto, Eder Carbonera.

Piotr Skrobisz

Zdjęcie: Marek Borawski/ Nasz Dziennik

Zdjęcie: Marek Borawski/ Nasz Dziennik

Z Marcinem Możdżonkiem, siatkarzem reprezentacji Polski, rozmawia Piotr Skrobisz

Wierzył Pan, że reprezentacja Polski może zdobyć mistrzostwo świata?

– Nikt nie robił takich założeń, że idziemy metodycznie do przodu, krok po kroku, po złoty medal i na pewno go zdobędziemy. Nikt nie był tego pewny, ale o złotym krążku marzyliśmy, choć nie wszyscy mówiliśmy o tym głośno.

Kiedy zatem przekonaliście się, że to złoto jest nie tylko realne, ale wręcz na wyciągnięcie ręki?

– Ja przekonałem się o tym po pokonaniu Brazylii i Rosji w trzeciej fazie turnieju. Wtedy znaleźliśmy się w najlepszej czwórce, a będąc w niej, można osiągnąć wszystko. Wiedziałem też, że jesteśmy na najlepszej drodze, by zrealizować swoje marzenia, i jedyne, co musimy zrobić, to tę szansę wykorzystać. Nie znaczy to oczywiście, że spodziewałem się łatwej przeprawy. Tak nie było, lecz sprawy potoczyły się idealnie po naszej myśli.

Stéphane Antiga jeszcze przed rozpoczęciem mistrzostw przyznał, że medal będzie jedynym celem, ale nie precyzował konkretnie jego barwy. Brązowy też uznalibyście za sukces?

– Każdy medal przyjęlibyśmy z radością i uznali za sukces, bo każdy medal zdobyty na tak wielkiej imprezie, z tak wieloma wspaniałymi i groźnymi rywalami, jest sukcesem.

Pytani o klucz do sukcesu, do tytułu, zgodnym chórem odpowiadaliście: „zespół”. Co stanowiło o jego sile i wyjątkowości?

– Potwierdzę, że kluczem do sukcesu była drużyna. Zwykle tak jest. A co ją charakteryzowało? Myślę, że głównie wyrównany skład. Obojętnie, kto by wychodził na boisko, jakość gry na tym nie cierpiała, a wielokrotnie wręcz zyskiwała. Mieliśmy w kadrze samych bardzo dobrych i bardzo wyrównanych zawodników, z których każdy w danym momencie mógł i potrafił wziąć na swoje barki odpowiedzialność za wynik. Każde zmiany dokonywane przez trenerów były przemyślane i wnosiły coś konstruktywnego. A nam przyświecał tylko jeden wspólny cel, na nim się koncentrowaliśmy, a wszystkie inne sprawy, które mogły przeszkadzać w jego realizacji, zostawialiśmy z boku.

A kiedy ten zespół stał się zespołem prawdziwym, z krwi i kości? Mówiąc inaczej, kiedy poczuliście jedność?

– Powiem, kiedy poczuliśmy się mocni. Podczas drugiej fazy mi- strzostw mieliśmy kilka bardzo trudnych pojedynków z rzędu i wyszliśmy z nich obronną ręką. Dziś mało kto o tym pamięta, ale przegrywając choćby jeden z nich, mogliśmy nawet pożegnać się z turniejem, tak wyrównana była stawka. Ale przełamaliśmy siebie, przełamaliśmy przeciwników, znaleźliśmy w sobie moc i wiarę, co nas szalenie wzmocniło. Dalej kroczyliśmy już dużo pewniejsi.

Antiga stwierdził, że nawet jego zaskoczyła siła mentalna zawodników. Faktycznie czuliście, że nie ma przeszkody, której nie da się pokonać?

– Bo nie było i nie ma przeszkody, której nie bylibyśmy w stanie pokonać. Teoria to jedno, ale trzeba to jeszcze zrobić w praktyce. Jak? Nie baliśmy się podjąć ryzyka, podjąć wyzwania do gry na najwyższym poziomie. Gry pewnej, agresywnej, a nie bojaźliwej czy opartej na szczęściu. Oczywiście wszystkie zwycięstwa, które po drodze się zdarzały, napędzały nas i dodawały wiary we własne umiejętności.

Na mistrzostwach reprezentacja Polski poniosła tylko jedną porażkę, z USA. To był najtrudniejszy moment na turnieju?

– Nie, były o wiele trudniejsze. Ze Stanami przegraliśmy, gdyż sami zagraliśmy źle, a oni z kolei rewelacyjnie. Ale nawet w takich okolicznościach mogliśmy wygrać. Najcięższe momenty przyszły później, mecze z Włochami, Iranem, Francją. To były boje o wszystko, podczas których staliśmy pod ścianą i musieliśmy zwyciężać.

Niektórzy komentatorzy śmiali się, że gonicie – skutecznie – legendarną drużynę mistrzów świata z 1974 roku w liczbie wygranych meczów pięciosetowych. Chyba jednak wolelibyście takich maratonów, o takim natężeniu, uniknąć?

– Szczerze mówiąc, nie miało to żadnego znaczenia. W siatkówce są proste i jasne reguły, wygrywa ten, kto pierwszy przechyli na swoją korzyść trzy sety. Każdy mecz to walka, walka o każdą piłkę i każdy punkt. Faktycznie, tak się w pewnym momencie nasze potyczki poukładały, że musieliśmy rozgrywać długie maratony, ale proszę mi wierzyć, nie planowaliśmy tego.

Jeszcze przed turniejem wielu zastanawiało się, jak poradzicie sobie z presją. Wcześniej rzadko się bowiem zdarzało, by mistrzem świata został gospodarz turnieju.

– Presja była, jest i będzie. Nic niezwykłego, nic nowego, jesteśmy do niej przyzwyczajeni, stykamy się z nią na każdym kroku.

Jak zatem sobie z nią radzicie? Albo inaczej, jak uchronić się przed świadomością, że kilkanaście milionów ludzi oczekuje jednego – zwycięstwa?

– Stosunkowo bardzo prosto. Trzeba skupić się na tym, co ma się do zrobienia, w naszym przypadku na siatkówce. Im mocniej to robiliśmy, tym mniej docierało to do nas z zewnątrz.

Zatrzymajmy się na chwilę przy Antidze. Jeszcze kilka miesięcy temu byliście kolegami albo rywalami z boiska, nie wpływało to w żaden sposób na wzajemne relacje?

– Fakt, ta sytuacja od nas wszystkich wymagała ogromnej odpowiedzialności. Wydaje mi się nawet, że większa spoczywała na naszych, zawodników, barkach. Mówiąc „odpowiedzialność”, mam na myśli poczucie, że musimy razem iść do celu, i świadomość, że jedziemy na tym samym wózku.

To niesamowite, że człowiek, który nie miał żadnego trenerskiego doświadczenia w swojej pierwszej pracy, od razu zdobył złoty medal mistrzostw świata. Antigę zawsze uważano za porządnego człowieka, ale to, jakim będzie trenerem, stanowiło już zagadkę.

– To wszystko prawda, Stéphane jest dobrym człowiekiem i świetnym trenerem. W żaden sposób nie chcę umniejszać jego zasług, ale pamiętajmy, że na złoty medal zapracowała cała grupa ludzi, szeroko rozumiany sztab szkoleniowy, zawodnicy, lekarze, którzy stawiali na nogi kontuzjowanych. Każdy ciężko na ten sukces zapracował. Każdy był trybikiem w wielkiej machinie, jaką jest reprezentacja, ale bez tego trybiku nie działałaby ona bez zarzutu.

Nie sposób nie wspomnieć o polskiej publiczności: dodawała skrzydeł?

– Jej wsparcie było niesamowite. Nikomu nie chcę kadzić, ale w kilku meczach moglibyśmy sobie nie poradzić, gdyby nie kibice. Fantastycznym dopingiem pchali nas do przodu, a na rywalach wywierali paraliżującą presję, całkiem ich deprymując.

Zostając mistrzami świata, niesamowicie podnieśliście sobie poprzeczkę, by poprawić to osiągnięcie, będziecie musieli zdobyć chyba olimpijskie złoto.

– My niczego nie musimy. My możemy. Taka jest różnica w naszym myśleniu i podejściu do sprawy.

Choć od turnieju minęło zaledwie kilka dni, już wiemy, że mistrzowskiego zespołu w dużej części nie ma. Reprezentacyjne kariery pokończyło czterech ważnych zawodników, mamy zatem czym się niepokoić?

– To naturalne i z tym trzeba się pogodzić. Coś się kończy, by coś innego mogło się zacząć. W każdej reprezentacji następuje wymiana pokoleń, starsi zawodnicy odchodzą, zastępują ich nowi, młodzi. Oczywiście będziemy tęsknić za kolegami, ale tak samo jak tęskniliśmy za tymi, którzy kariery pokończyli już dawno temu. Jestem przekonany, że nadal będziemy silni i sprawimy jeszcze sporo radości i kibicom, i sobie.

Dziękuję za rozmowę.

Synod przyjął dokument końcowy, odrzucił trzy paragrafy: o rozwodnikach, homoseksualizmie, komunii duchowej

źródło: Pl.radiovaticana.va, 2014.10.18

herb-franciszka-bigDobiega końca synod o rodzinie. Formalnie zakończy się jutro (niedziela, 2014.10.19) Mszą na placu św. Piotra, podczas której Papież zaliczy w poczet błogosławionych Pawła VI.

„O dobrym poziomie tego dokumentu świadczy to, że na 62 punkty, tylko trzy zostały odrzucone – powiedział Radiu Watykańskiemu abp Gądecki. – To znaczy punkt 52, 53 i 55. Najmniej głosów zyskał punkt 52, o tych, którzy się rozwiedli i zawarli nowe związki cywilne i którzy mieliby być dopuszczeni do sakramentu pojednania i Eucharystii w niezgodzie z dotychczasową praktyką Kościoła. Ten punkt stanowił takie oko cyklonu w całej medialnej propagandzie, która towarzyszyła synodowi i poprzedziła go. Odrzucony też został punkt 53, który mówi o komunii duchowej, która mogłaby zastąpić komunię materialną, ale jednocześnie budzi znaki zapytania, bo jeśli mogą przystępować do komunii duchowej, to dlaczego nie do sakramentalnej. I wreszcie odrzucony został punkt 55, który dotyczy osób o orientacji homoseksualnej. Mimo, że ten punkt został dość dobrze sformułowany i oddawał sens wypowiedzi ojców synodalnych. Mimo to jednak został odrzucony”.