Archiwum kategorii: Sport

Jesteśmy mistrzami świata! Możdżonek: Przyświecał nam jeden cel.

źródło: NaszDziennik, 2014.09.21

Polska mistrzem Świata 2014 w siatkówce

Zdjęcie: Piotr Drabik/ Licencja: CC BY-SA 2.0/ Wikipedia

Polscy siatkarze zostali mistrzami świata. W rozegranym w katowickim Spodku finale kapitalnego turnieju pokonali broniącą tytułu Brazylię 3:1, powtarzając sukces legendarnej drużyny prowadzonej przez Huberta Wagnera, która osiągnęła podobny sukces przed 40 laty. Na najlepszego zawodnika imprezy wybrano Mariusza Wlazłego.

Polska z Brazylią spotkały się w finale mistrzostw świata przed ośmiu laty. Wtedy lepsi okazali się Canarinhos, wyraźnie, bezapelacyjnie wygrywając 3:0. Nasi zwieszali głowy tylko przez moment, potem wysoko je podnieśli, bo zdobywając srebrny medal, osiągnęli gigantyczny sukces. Teraz było podobnie, ale nie do końca. Z jednej strony, awansując do finału, już zrobili szalenie dużo, może nawet więcej niż wielu się spodziewało, ale marzyli o złocie i w złoto mierzyli. Nie ukrywali tego, przyznając, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, a ich apetyt był ogromny.

Trudno było wskazać faworyta, szanse wydawały się niemal idealnie wyrównane. Brazylia wygrywała trzy ostatnie mundiale, chciała wygrać po raz czwarty z rzędu, co jeszcze nikomu się nie udało. Była w formie, przez cały turniej prezentując się świetnie. Do dziś poniosła tylko jedną porażkę, z Polską w trzeciej rundzie. I ten fakt utwierdzał naszych w przekonaniu, że podopieczni Bernardo Rezende są do pokonania. Poza tym Biało-Czerwoni mieli za sobą publiczność. Niesamowitą. To, co wyczyniali kibice w Spodku, przyprawiało o dreszcze i dodawało skrzydeł.

Pierwszy set nie przebiegł jednak tak, jak wszyscy oczekiwaliśmy. Od początku prowadzili w nim Brazylijczycy. Szybciej opanowali nerwy, złapali swój rytm gry. Udawało im się niemal wszystko, a Polacy rozpędzali się powoli i na tą odsłonę to nie wystarczyło. Obrońcy tytułu wygrali ją bardzo pewnie, zdecydowanie, nie napotykając po drodze dużego oporu. Wielu zastanawiało się, czy to nie była aby zapowiedź powrótki sprzed ośmiu lat. Ale nie, drużyna Stephane’a Antigi ma w sobie to coś, ten niesamowity charakter, który pozwala jej wychodzić z największych opresji. Radzić sobie, gdy jest pod górkę i nie poddawać się presji. Od początku drugiej partii nasi grali swoje. Świetnie, z wielką wiarą w swoje możliwości. Szybko objęli prowadzenie 4:1, a potem uciekli na 17:11.

W tym momencie kibice zgromadzeni w Spodku byli przekonani, że nic złego nie może ich już spotkać. Nagle jednak w sprawnie funkcjonującej maszynie coś się zacięło. Polacy się pogubili, a Brazylijczycy zdobyli sześć punktów z rzędu, doprowadzając do remisu. Sytuacja zrobiła się trudna, bardzo trudna, bo rywale dostali skrzydeł, a nasi znaleźli się w lekkim dołku. Na szczęście w tym trudnym momencie klasę pokazał kapitan. Michał Winiarski przerwał serię rywali, zdobył 18. punkt i nasi znów prowadzili.

Końcówka była nerwowa, dramatyczna, jednak lepiej rozegrali ją Biało-Czerwoni. Od początku trzeciego seta na parkiecie trwała bitwa, ale cały czas na plusie znajdowali się Polacy. Prowadzili jednym, góra dwoma punktami, lecz tego prowadzenia nie dawali sobie wyrwać. Brazylijczycy robili, co mogli, a to przecież fantastyczni siatkarze, ale nasi byli konsekwentni i dbali o to, by minimalnej zaliczki nie wypuścić z rąk. Nie wypuścili jej, seta wygrali, wykonując drugi krok na drodze do tytułu.

Czwarta partia przypominała trzecią. Znów nikomu nie udawało się uzyskać większej przewagi niż dwa punkty, a częściej prowadzili nasi. Po drugiej przerwie technicznej drugi oddech złapali jednak Brazylijczycy, którzy odskoczyli na 20:17. Wydawało się, że mogą doprowadzić do tie-breaka, ale Polacy im na to nie pozwolili. Genialne akcje Mateusza Miki, Mariusza Wlazłego, Piotra Nowakowskiego i Winiarskiego rozbiły kompletnie utytułowanych przeciwników. To Brazylijczycy wyglądali na spanikowanych i przestraszonych, to Brazylijczycy się trzęśli, podczas gry Polacy atakowali pięknie i z pasją. Nasi wygrali seta, wygrali mecz i zostali mistrzami świata. Z nowicjuszem na trenerskiej ławce, który jeszcze kilka miesięcy temu był czynnym zawodnikiem, a przygodę z nowym fachem rozpoczął właśnie od prowadzenia naszej narodowej drużyny na najważniejszym turnieju w historii. To niesamowite, jaki scenariusz napisało życie.

Na najbardziej wartościowego zawodnika turnieju, i to żadnego zaskoczenia nie było, został wybrany Wlazły. Szkoda, że był to ostatni wielki turniej z jego udziałem, poinformował bowiem, że zakończył reprezentacyjną karierę. Najlepiej blokującym siatkarzem został Karol Kłos. Obaj znaleźli się w „drużynie marzeń” mistrzostw, obok dwóch brazylijskich przyjmujących, Lucarelli i Murilo, niemieckiego środkowego Markusa Boehme, libero z Francji Jenii Grebennikova i niemieckiego rozgrywającego Lukasa Kampy.

Polska – Brazylia 3:1 (18:25, 25:22, 25:23, 25:22).

Polska: Piotr Nowakowski, Michał Winiarski, Mateusz Mika, Karol Kłos, Fabian Drzyzga, Paweł Zatorski (libero) oraz Paweł Zagumny, Dawid Konarski, Michał Kubiak.

Brazylia: Bruno Rezende, Sidão, Wallace De Souza, Ricardo Lucarelli, Lukas Saatkamp, Murilo Endres, Mario (libero) oraz Raphael Oliveira, Felipe Fonteles, Leandro Vissotto, Eder Carbonera.

Piotr Skrobisz

Zdjęcie: Marek Borawski/ Nasz Dziennik

Zdjęcie: Marek Borawski/ Nasz Dziennik

Z Marcinem Możdżonkiem, siatkarzem reprezentacji Polski, rozmawia Piotr Skrobisz

Wierzył Pan, że reprezentacja Polski może zdobyć mistrzostwo świata?

– Nikt nie robił takich założeń, że idziemy metodycznie do przodu, krok po kroku, po złoty medal i na pewno go zdobędziemy. Nikt nie był tego pewny, ale o złotym krążku marzyliśmy, choć nie wszyscy mówiliśmy o tym głośno.

Kiedy zatem przekonaliście się, że to złoto jest nie tylko realne, ale wręcz na wyciągnięcie ręki?

– Ja przekonałem się o tym po pokonaniu Brazylii i Rosji w trzeciej fazie turnieju. Wtedy znaleźliśmy się w najlepszej czwórce, a będąc w niej, można osiągnąć wszystko. Wiedziałem też, że jesteśmy na najlepszej drodze, by zrealizować swoje marzenia, i jedyne, co musimy zrobić, to tę szansę wykorzystać. Nie znaczy to oczywiście, że spodziewałem się łatwej przeprawy. Tak nie było, lecz sprawy potoczyły się idealnie po naszej myśli.

Stéphane Antiga jeszcze przed rozpoczęciem mistrzostw przyznał, że medal będzie jedynym celem, ale nie precyzował konkretnie jego barwy. Brązowy też uznalibyście za sukces?

– Każdy medal przyjęlibyśmy z radością i uznali za sukces, bo każdy medal zdobyty na tak wielkiej imprezie, z tak wieloma wspaniałymi i groźnymi rywalami, jest sukcesem.

Pytani o klucz do sukcesu, do tytułu, zgodnym chórem odpowiadaliście: „zespół”. Co stanowiło o jego sile i wyjątkowości?

– Potwierdzę, że kluczem do sukcesu była drużyna. Zwykle tak jest. A co ją charakteryzowało? Myślę, że głównie wyrównany skład. Obojętnie, kto by wychodził na boisko, jakość gry na tym nie cierpiała, a wielokrotnie wręcz zyskiwała. Mieliśmy w kadrze samych bardzo dobrych i bardzo wyrównanych zawodników, z których każdy w danym momencie mógł i potrafił wziąć na swoje barki odpowiedzialność za wynik. Każde zmiany dokonywane przez trenerów były przemyślane i wnosiły coś konstruktywnego. A nam przyświecał tylko jeden wspólny cel, na nim się koncentrowaliśmy, a wszystkie inne sprawy, które mogły przeszkadzać w jego realizacji, zostawialiśmy z boku.

A kiedy ten zespół stał się zespołem prawdziwym, z krwi i kości? Mówiąc inaczej, kiedy poczuliście jedność?

– Powiem, kiedy poczuliśmy się mocni. Podczas drugiej fazy mi- strzostw mieliśmy kilka bardzo trudnych pojedynków z rzędu i wyszliśmy z nich obronną ręką. Dziś mało kto o tym pamięta, ale przegrywając choćby jeden z nich, mogliśmy nawet pożegnać się z turniejem, tak wyrównana była stawka. Ale przełamaliśmy siebie, przełamaliśmy przeciwników, znaleźliśmy w sobie moc i wiarę, co nas szalenie wzmocniło. Dalej kroczyliśmy już dużo pewniejsi.

Antiga stwierdził, że nawet jego zaskoczyła siła mentalna zawodników. Faktycznie czuliście, że nie ma przeszkody, której nie da się pokonać?

– Bo nie było i nie ma przeszkody, której nie bylibyśmy w stanie pokonać. Teoria to jedno, ale trzeba to jeszcze zrobić w praktyce. Jak? Nie baliśmy się podjąć ryzyka, podjąć wyzwania do gry na najwyższym poziomie. Gry pewnej, agresywnej, a nie bojaźliwej czy opartej na szczęściu. Oczywiście wszystkie zwycięstwa, które po drodze się zdarzały, napędzały nas i dodawały wiary we własne umiejętności.

Na mistrzostwach reprezentacja Polski poniosła tylko jedną porażkę, z USA. To był najtrudniejszy moment na turnieju?

– Nie, były o wiele trudniejsze. Ze Stanami przegraliśmy, gdyż sami zagraliśmy źle, a oni z kolei rewelacyjnie. Ale nawet w takich okolicznościach mogliśmy wygrać. Najcięższe momenty przyszły później, mecze z Włochami, Iranem, Francją. To były boje o wszystko, podczas których staliśmy pod ścianą i musieliśmy zwyciężać.

Niektórzy komentatorzy śmiali się, że gonicie – skutecznie – legendarną drużynę mistrzów świata z 1974 roku w liczbie wygranych meczów pięciosetowych. Chyba jednak wolelibyście takich maratonów, o takim natężeniu, uniknąć?

– Szczerze mówiąc, nie miało to żadnego znaczenia. W siatkówce są proste i jasne reguły, wygrywa ten, kto pierwszy przechyli na swoją korzyść trzy sety. Każdy mecz to walka, walka o każdą piłkę i każdy punkt. Faktycznie, tak się w pewnym momencie nasze potyczki poukładały, że musieliśmy rozgrywać długie maratony, ale proszę mi wierzyć, nie planowaliśmy tego.

Jeszcze przed turniejem wielu zastanawiało się, jak poradzicie sobie z presją. Wcześniej rzadko się bowiem zdarzało, by mistrzem świata został gospodarz turnieju.

– Presja była, jest i będzie. Nic niezwykłego, nic nowego, jesteśmy do niej przyzwyczajeni, stykamy się z nią na każdym kroku.

Jak zatem sobie z nią radzicie? Albo inaczej, jak uchronić się przed świadomością, że kilkanaście milionów ludzi oczekuje jednego – zwycięstwa?

– Stosunkowo bardzo prosto. Trzeba skupić się na tym, co ma się do zrobienia, w naszym przypadku na siatkówce. Im mocniej to robiliśmy, tym mniej docierało to do nas z zewnątrz.

Zatrzymajmy się na chwilę przy Antidze. Jeszcze kilka miesięcy temu byliście kolegami albo rywalami z boiska, nie wpływało to w żaden sposób na wzajemne relacje?

– Fakt, ta sytuacja od nas wszystkich wymagała ogromnej odpowiedzialności. Wydaje mi się nawet, że większa spoczywała na naszych, zawodników, barkach. Mówiąc „odpowiedzialność”, mam na myśli poczucie, że musimy razem iść do celu, i świadomość, że jedziemy na tym samym wózku.

To niesamowite, że człowiek, który nie miał żadnego trenerskiego doświadczenia w swojej pierwszej pracy, od razu zdobył złoty medal mistrzostw świata. Antigę zawsze uważano za porządnego człowieka, ale to, jakim będzie trenerem, stanowiło już zagadkę.

– To wszystko prawda, Stéphane jest dobrym człowiekiem i świetnym trenerem. W żaden sposób nie chcę umniejszać jego zasług, ale pamiętajmy, że na złoty medal zapracowała cała grupa ludzi, szeroko rozumiany sztab szkoleniowy, zawodnicy, lekarze, którzy stawiali na nogi kontuzjowanych. Każdy ciężko na ten sukces zapracował. Każdy był trybikiem w wielkiej machinie, jaką jest reprezentacja, ale bez tego trybiku nie działałaby ona bez zarzutu.

Nie sposób nie wspomnieć o polskiej publiczności: dodawała skrzydeł?

– Jej wsparcie było niesamowite. Nikomu nie chcę kadzić, ale w kilku meczach moglibyśmy sobie nie poradzić, gdyby nie kibice. Fantastycznym dopingiem pchali nas do przodu, a na rywalach wywierali paraliżującą presję, całkiem ich deprymując.

Zostając mistrzami świata, niesamowicie podnieśliście sobie poprzeczkę, by poprawić to osiągnięcie, będziecie musieli zdobyć chyba olimpijskie złoto.

– My niczego nie musimy. My możemy. Taka jest różnica w naszym myśleniu i podejściu do sprawy.

Choć od turnieju minęło zaledwie kilka dni, już wiemy, że mistrzowskiego zespołu w dużej części nie ma. Reprezentacyjne kariery pokończyło czterech ważnych zawodników, mamy zatem czym się niepokoić?

– To naturalne i z tym trzeba się pogodzić. Coś się kończy, by coś innego mogło się zacząć. W każdej reprezentacji następuje wymiana pokoleń, starsi zawodnicy odchodzą, zastępują ich nowi, młodzi. Oczywiście będziemy tęsknić za kolegami, ale tak samo jak tęskniliśmy za tymi, którzy kariery pokończyli już dawno temu. Jestem przekonany, że nadal będziemy silni i sprawimy jeszcze sporo radości i kibicom, i sobie.

Dziękuję za rozmowę.

Mija 18 lat od historycznego zwycięstwa Adama Małysza

źródło: Eurosport.onet.pl, 2014.03.17

a4e92b1217f63279474b646e68311546Osiemnaście lat temu, 17 marca 1996 roku w Oslo, Adam Małysz odniósł pierwsze w karierze zwycięstwo w konkursie Pucharu Świata w skokach narciarskich. W końcowej klasyfikacji sezonu skoczek z Wisły był siódmy.

Tego dnia, gdy Polak po raz pierwszy w karierze stanął na najwyższym stopniu podium, karierę oficjalnie zakończył Niemiec Jens Weissflog.

Czterokrotny medalista olimpijski karierę sportową zakończył w 2011 roku. Na koncie ma 39 zwycięstw w zawodach pucharowych, ostatnie odniósł 21 stycznia 2011 roku na Wielkiej Krokwi w Zakopanem.

Po zakończeniu przygody z narciarstwem nie rozstał się ze sportem, aktualnie jest kierowcą startującym w rajdach terenowych, w tym m.in. w Rajdzie Dakar.

Zmarł Gerard Cieślik

źródło: NaszDziennik, 2013.11.04

Gerard Cieślik, jeden z najlepszych polskich piłkarzy w historii, legenda Ruchu Chorzów, nie żyje. Zmarł wczoraj w wieku 86 lat, pozostawiając piękną i bogatę kronikę dokonań.

Urodził się 29 kwietnia 1927 roku niecałe dwieście metrów od historycznego stadionu Ruchu „na Kalinie”. Nic zatem dziwnego, że trafił tam jako dzieciak zakochany w sporcie, zakochany w piłce nożnej. Trafił i został – na zawsze. Jeszcze przed wybuchem wojny został trampkarzem „Niebieskich”, a jak po latach wspominał, stało się tak, bo spełnił zadanie postawione przez kierownika drużyny: wykorzystał rzut karny. Barw Ruchu bronił przez całą karierę, mimo wielu propozycji z klubów krajowych i zagranicznych. Na jego pozyskanie naciskała szczególnie Legia, która z racji swych koneksji z wojskiem mogła ściągać do Warszawy niemal każdego, kogo chciała. Niemal, gdyż z Cieślikiem się jej nie udało, a sprawa jego niedoszłego transferu otarła się o najwyższe władze państwowe. Przyszła legenda chorzowskiego klubu grała w nim przez 14 lat, począwszy od A klasy, skończywszy na pierwszej lidze. Łącznie w 249 meczach, w których strzelił 178 bramek. W samej najwyższej klasie rozgrywkowej Cieślik trafił aż 167 razy, co daje mu trzecie miejsce na liście wszech czasów. Wiele z tych goli doprowadziło Ruch na szczyt, trzech tytułów mistrza kraju i jednego pucharu.

Kochali go jednak kibice nie tylko w Chorzowie. W reprezentacji Polski wystąpił 45 razy, zdobywając 27 bramek. Dwie najważniejsze, które pozwoliły mu na stałe zagościć na kartach historii, strzelił Lwu Jaszynowi na Stadionie Śląskim w 1957 roku. Polska wygrała wówczas z ZSRS 2:1, a wiwatujący tłum zniósł Cieślika z boiska na rękach. Po latach trafił do Klubu Wybitnego Reprezentanta zrzeszającego piłkarzy, którzy w narodowych barwach rozegrali co najmniej 60 spotkań. Cieślik tego warunku nie spełnił, ale jako jedyny miejsce w nim zdobył. Nikt nie miał wątpliwości, że zasłużenie. Karierę zakończył w 1959 roku spotkaniem z Wisłą Kraków. Z Cichej nie odszedł. Został trenerem, szkolił młodzież, potem trafił do władz.

Od września ciężko chorował. Zmarł w niedzielę w jednym z chorzowskich szpitali.